czwartek, 8 września 2011

No to postanowilismy pojechac w wyzsze gory...

... czyli do Chamonix i moze wjechac albo wejsc na cos wyzszego.
Na miejscu okazalo sie ze pomysl nie jest moze sam w sobie zly, ale nie okolo 13 (bo wczesniej odsypialismy jeszcze po poprzednim dniu). Juz po pol godzinie jezdzenia w kolko na parkungu na kilkaset samochodow udalo nam sie znalezc wolne miejsce - po to zeby wkrotce sie okazalo ze kolejka do kasy po bilety na kolejke zajmie przynajmniej kolejna godzine i ze jak bedziemy miec duzo szczescia to bedziemy miec okolo pol godziny u gory.
Po chwili glebokiego namyslu uznalismy ze to jednak dla nas ciut ciut za krotko.
Wiec zaczelismy intensywnie patrzec na mape i szukac w poblizu jakiegos miejsca gdzie da sie pochodzic przez kilka godzin i gdzie beda jakiekolwiek widoki i gdzie nie trzeba za duzo podchodzic pod gore zebysmy sie za bardzo nie zmeczyli.
Miejsce sie znalazlo kilkanascie kilometrow dalej...

Rozpoczelismy od sprawdzenia czy krowy ktore pilnowaly szlaku to te same ktore produkuja Milke. Pewne podobienstwo rodzinne dalo sie zauwazyc, ale nie bylismy w 100% przekonani. Moze to kuzynki...

W dolince zauwazylismy ze dookola nas czesto wystawiaja sie alpejskie pocztowki. Ta wystawiala sie z przodu  dolinki.

Oprocz tego bylo tez sporo dzikiego zwierza. Powyzej: dziki zwierz.

No i mielismy szanse zobaczyc sobie pierwsze lodowce. Nie do konca z bliska, bo trzeba by do nich jeszcze sporo podejsc, ale juz byly. Prawie nam z reki jadly. Prawie jak fiordy.

Az w koncu doszlismy do schroniska na koncu dolinki. Usiedlismy wsrod malej grupki ludzi ktora tez tam dotarla - po czym od razu sie zerwalem i polecialem za schronisko, bo pojawilo sie stadko kozic gorskich. I jedna mala kozica krazyla zaraz przy schronisku nie przejmujac sie za bardzo ludzmi.

W sumie rzeczywiscie nie miala sie za bardzo czym przejmowac. Ktos ja w koncu lekko przestraszyl robiac zdjecia - a moze jej sie znudzilo - i w ciagu kilku sekund wskoczyla sobie na skalki. Cieklawe, nam to wejscie zajeloby pewnie troche wiecej czasu...

Ale przynajmniej po tym jak kozice sobie poszly byl czas na sprobowanie czegos lokalnego. Udalo nam sie znalezc "talerz gorski" czy "pasterski" czy jakos tak i dostac go chwile zanim zaczeto zamykac kuchnie. Czyli alpejska kuchnia we francuskiej wersji: plastry miesa w stylu podobnym do prosciutto, salami, chleb, pieczony ziemniak (Sztuk 1) oraz smierdzacy serek, bardzo smierdzacy serek i straszliwie smierdzacy serek. Ale przezylem:-)

A w drodze powrotnej okazalo sie ze jeden kozic zapedzil sie w pol dolinki i krazyl przy sciezce. Nie dalo sie pominac takiej okazji do zdjec.

- O, kozica - pomyslala Ela
  - O, Ela - pomyslala kozica

A jak juz zeszlismy na dol to powiedzialem Eli ze weszlismy jakies 600m pod gore, ale proponuje to traktowac jako odpoczynek bo wchodzilismy powoli:-)

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Jak wchodziłem na Mont Blank od Les Houches to kozice wręcz domagały się zdjęć jakby trochę zdziwione że nie chce im robić

pozdrawiam adam