niedziela, 25 września 2011

Greenwich

Zobaczylismy dzis nowe mieszkanie i nawet bylo lepiej niz myslelismy a na pewno nie gorzej. I okazalo sie ze jest schowek na rowery w podziemiach wiec mieszkanie dostalo duzego plusa :-)

Nowe mieszkanie swietowalismy kawa i lodami w parku w Greenwich i do tego ksiazka :-)
I sie zrobilo z tego wyjazdu takie leniwe, sloneczne sobotnie popoludnie.
A potem sprawdzilismy droge z parku do nowego mieszkania. I jakos zadziwiajaco to lepiej wyglada niz zapamietalismy tamte okolice.


sobota, 24 września 2011

zmiany zmiany

Mamy nowe mieszkanie wynajete. Zapewne fajne bo jeszcze nie widzielismy nawet :-)
W dzielnicy gdzie nijak nam sie nie podoba ale poniewaz bedzie to zaraz przy stacji to nie musimy sie zapuszczac w paskudne miejsca to mzoe nie ebdzie tak zle. Dojazd za to wyglada o wiele lepiej i taniej. A w te okolice tutaj zamy znow zamiar worocic jak oszczedzimy 10% wartosci mieszkania ktore moglibysmy kupic. Bo powoli nam juz bokiem wychodzi wynajmowanie.

czwartek, 15 września 2011

Gdzie bylismy jak nas nie bylo :-)

Wieczorne rozmowy Polakow...


I podkladanie swini...


wedzone wegorze pod pacha...


Tuczenie dzieci w slusznym wieku...


Baltyk we wrzesniu...


Pirackie statki na platformie...


6 g0dzin w Belinie (wystarczy zeby zwiedzic caly na piechote)





czwartek, 8 września 2011

No to postanowilismy pojechac w wyzsze gory...

... czyli do Chamonix i moze wjechac albo wejsc na cos wyzszego.
Na miejscu okazalo sie ze pomysl nie jest moze sam w sobie zly, ale nie okolo 13 (bo wczesniej odsypialismy jeszcze po poprzednim dniu). Juz po pol godzinie jezdzenia w kolko na parkungu na kilkaset samochodow udalo nam sie znalezc wolne miejsce - po to zeby wkrotce sie okazalo ze kolejka do kasy po bilety na kolejke zajmie przynajmniej kolejna godzine i ze jak bedziemy miec duzo szczescia to bedziemy miec okolo pol godziny u gory.
Po chwili glebokiego namyslu uznalismy ze to jednak dla nas ciut ciut za krotko.
Wiec zaczelismy intensywnie patrzec na mape i szukac w poblizu jakiegos miejsca gdzie da sie pochodzic przez kilka godzin i gdzie beda jakiekolwiek widoki i gdzie nie trzeba za duzo podchodzic pod gore zebysmy sie za bardzo nie zmeczyli.
Miejsce sie znalazlo kilkanascie kilometrow dalej...

Rozpoczelismy od sprawdzenia czy krowy ktore pilnowaly szlaku to te same ktore produkuja Milke. Pewne podobienstwo rodzinne dalo sie zauwazyc, ale nie bylismy w 100% przekonani. Moze to kuzynki...

W dolince zauwazylismy ze dookola nas czesto wystawiaja sie alpejskie pocztowki. Ta wystawiala sie z przodu  dolinki.

Oprocz tego bylo tez sporo dzikiego zwierza. Powyzej: dziki zwierz.

No i mielismy szanse zobaczyc sobie pierwsze lodowce. Nie do konca z bliska, bo trzeba by do nich jeszcze sporo podejsc, ale juz byly. Prawie nam z reki jadly. Prawie jak fiordy.

Az w koncu doszlismy do schroniska na koncu dolinki. Usiedlismy wsrod malej grupki ludzi ktora tez tam dotarla - po czym od razu sie zerwalem i polecialem za schronisko, bo pojawilo sie stadko kozic gorskich. I jedna mala kozica krazyla zaraz przy schronisku nie przejmujac sie za bardzo ludzmi.

W sumie rzeczywiscie nie miala sie za bardzo czym przejmowac. Ktos ja w koncu lekko przestraszyl robiac zdjecia - a moze jej sie znudzilo - i w ciagu kilku sekund wskoczyla sobie na skalki. Cieklawe, nam to wejscie zajeloby pewnie troche wiecej czasu...

Ale przynajmniej po tym jak kozice sobie poszly byl czas na sprobowanie czegos lokalnego. Udalo nam sie znalezc "talerz gorski" czy "pasterski" czy jakos tak i dostac go chwile zanim zaczeto zamykac kuchnie. Czyli alpejska kuchnia we francuskiej wersji: plastry miesa w stylu podobnym do prosciutto, salami, chleb, pieczony ziemniak (Sztuk 1) oraz smierdzacy serek, bardzo smierdzacy serek i straszliwie smierdzacy serek. Ale przezylem:-)

A w drodze powrotnej okazalo sie ze jeden kozic zapedzil sie w pol dolinki i krazyl przy sciezce. Nie dalo sie pominac takiej okazji do zdjec.

- O, kozica - pomyslala Ela
  - O, Ela - pomyslala kozica

A jak juz zeszlismy na dol to powiedzialem Eli ze weszlismy jakies 600m pod gore, ale proponuje to traktowac jako odpoczynek bo wchodzilismy powoli:-)

wtorek, 6 września 2011

No i wciaz zesmy sie zmeczyli, wiec...

... postanowilismy sie upewnic ze tym razem juz Na Pewno Odpoczniemy i Nie Bedziemy Sie Meczyc i Poczujemy Sie Jak Na Wakacjach:-)

W zwiazku z tym zamiast jechac nie wiadomo gdzie i chodzic nie wiadomo gdzie i wrocic nie wiadomo o ktorej postanowilismy zbadac jakis wyciag krzeselkowy w poblizu, skad nie bedzie wielkiego wyboru gdzie isc i gdzie bedziemy musieli wrocic na czas z powrotem bo jak nie to bedzie jak na Slowacji i bedziemy schodzic kilometr w dol a nijak nam sie nie chce.
No, chyba dobrze wszystko wytlumaczylem...

No to...

Wydawalo nam sie, ze na maly i nie jakos nadzwyczajnie znanym wyciagu krzeselkowym gdzies z boku, gdzie na dodatek trzeba dojechac malymi i waskimi drogami, w srodku tygodnia nie powinno byc zbyt wielu ludzi. Wydawalo nam sie. Ale miejsce na parkingu bylo:-)


Po drodze mozna bylo zobaczyc w dole stadko przyjaznie wygladajacych koz, ktore dbaly o to zeby teren za bardzo nie zarosl...
... oraz nieco dziwnie wygladajaca koze ktore pilnowala tych inteligentow.

Wjechac bylo warto, bo widoki z gory byly ladne. Osniezone szczyty w sierpniu? Tak, to lubimy.

No, mowilem ze ladne widoki, prawda?

Az nie moglismy sobie podarowac okazji na zrobienie wspolnego zdjecia:-) Tym bardziej ze u gory zrobilo sie pustawo i tylko slyszelismy swistaki. Ale zaden nie chcial sie pojawic i pozowac z nami.

A na dole przyszlo nam do glowy ze powinnismy czuc sie bardziej francusko skoro w koncu jestesmy we Francji - wiec blyskawicznie zakupilismy nalesniki z nutella i kawe. Dobra kawe...

A na wieczor zeby sie poczuc jak prawdziwi budzetowi turysci ale wciaz we Franji zakupilismy materialy na mala uczte: cidr (wino/piwo jablkowe) z lokalnych jablek, serki nadziewane miowem, serki nadziewane figami i zestaw kilku roznych sliwek. Smakowe:-)

I tak sie zakonczyl kolejny dzien...

poniedziałek, 5 września 2011

Drugiego dnia bylo juz lagodniej...

Poniewaz poprzedniego dnia wrocilismy pozno w nocy to pomyslelismy ze nie bedziemy sie teraz przemeczac. I wybierzemy sie w te same okolice, ale w druga strone od jeziora i tym razem postaramy sie dotrzec do samochodu przed zmrokiem. Co sie w zasadzie udalo - slonce zaszlo dokladnie kiedy dochodzilismy do samochodu.
Jak to sie rzeklo, bylismy w poblizu tego samego jeziora gdzie dotarlismy pierwszego dnia. Z poczatku nawet pogoda byla dosyc przyjemna i pojawialo sie duzo slonca...
Ale potem zaczelo byc slonca troche mniej dookola, a potem nad nami tez zaczelo znikac. Ale za to widoki byly ladne:-)
Po drodze krowy pracowicie produkowaly alpejskie mleko i brzeczaly dzwonkami. Przy calym stadzie krom pobrzekiwanie nioslo sie daleko... super wrazenie.
Przy okazji okazalo sie ze miejscowe krowy sa tak fajnie wytrenowane ze w pole przyjezdzala przenosna dojarnia, a krowy ustawialy sie w kolejke do dojenia:-)
Poniewaz po drodze minelismy 0 sztuk ludzi to byl czas ustawic aparat na samowyzwalacz...
A potem zaczelo zachodzic slonce i najpierw zrobilo sie bardzo kolorowo, a potem bardzo ciemno. No wlasnie. Dziwne.

sobota, 3 września 2011

No to uzupelniamy...


Tak, bylo nam potrzeba tej przerwy.

No i skonczylo sie tak, ze snulismy sie po domu nieprzytomni przez caly dzien - z przerwa na snucie sie nieprzytomnie poza domem na chwile.

Patrzylismy na prognoze pogody rano - zapowiadaja opady deszczu w Lake District, gdzie chcielismy jechac. To moze Szkocja? Nie... pada jeszcze bardziej. To moze Walia? Eeee... tez pada.

To moze po poludniu prognoza pogody sie poprawi?

Po poludniu zaczeto ostrzegac przed mozliwoscia lokalnych powodzi.

Z pustego i Salomon nie naleje, wiec do wieczora zastanawialismy sie co zrobic. W koncu zaczelismy patrzec na prognoze pogody dla calej Europy i wyszlo na to ze najblizsze miejsce gdzie nie zapowiadaja deszczu to poludniowa Francja.

No to kolo polnocy kupilismy bilety na prom, zarezerwowalismy miejsce w tanim hotelu i pojechalismy do Albertville. Dopiero na miejscu uswiadomilo nam sie ze tam byla jakas olimpiada zimowa. Ale z naszego punktu widzenia to przede wszystkim dookola byly jakies gory i byl jakis tani hotel.

Ale w ogole okazalo sie ze na miejscu nie jest zle.

I nie padal deszcz... z wyjatkiem pierwszego wieczoru:-)
Wakacje najlepiej rozpoczyna sie od kupienia jakiejkolwiek mapy okolicy, a potem kupienia sniadania, siedzenia na schodach kosciola niczym jakis turysta czy cos i zastanawiania sie gdzie tu mozna sie w ogole ruszyc w okolicy.



Przynajmniej miejsce do zastanowiania sie bylo niezle. W zasadzie przemyslowe miasto, ale uliczki w centrum byly calkiem ladne. I na pewno nie wygladaly jak Anglia:-)

W okolicy dalo sie ruszyc na przyklad w okolice tamy i sztucznego jeziora, otoczonego gorami. Wszystko bylo otoczone gorami:-) Nawet pojawilo sie na chwile slonce i zrobilo sie dosyc przyjemnie. Sporo osob przyjezdza tam na lunch jak sie szybko okazalo:-)
A potem pomyslelismy ze skoro juz jestesmy wyzej w gorach to wypadaloby sie troche przejsc. Co prawda kondycji nie mielismy w ogole, pogoda sie troche popsula i zrobilo sie nieco pozno, ale po szybkich wyliczeniach Bardzo Sprytnego Daniela okazalo sie szybko ze Na Pewno Zdazymy Przed Zmrokiem


Droga okazala sie ladna, chociaz nieco podmokla... i nie wszedzie byla tak dobrze przygotowana jak w tym miejscu.

A po drodze mozna bylo zobaczyc rozne dziekie zwierzeta... Dla nas to byla zwykle Milka w produkcji:-) Chociaz przez chwile stado Milek podazalo za Ela i az sie zastanawialismy jakie maja intencje. Ale daly sobie w koncu spokoj,.

Droga miala swoje zalety... na przyklad duzo smacznych czerwonych zalet przez ktore przystanelismy na dobre kilka minut po drodze nawet pomimo tego ze juz sie sciemnialo

Droga miala tez nieco wad... Na Slowacji nie wpuszczono by nas do zadnego autobusu.
A potem sie sciemnilo i juz gleboko po ciemku dotarlismy do samochodu, mijajac po drodze rowerzystow ktorzy byli rownie zdziwieni jak my tym ze ktos sie jeszcze wloczy o tej porze...

I tak skonczyl sie dzien pierwszy.